Kronika Rodziny Talikowiczów – Talikowskich

 

            Jest to opis zwyczajów oraz tradycji rodziny Talikowskich i świata, którego już nie ma, spisana przez mec. Stefana Wojciecha Talikowskiego (1898 – 1980) w 1963 roku. Jego grób znajduje się na Starych Powązkach. Fragment rozdziału III dotyczy pobytu na wakacjach w Urlach. Ponieważ nigdzie nie znalazłem daty tego pobytu, ustaliłem ją na rok 1903, bo papież Leon XIII zmarł 20 lipca tego roku. A w Kronice jest zdanie: „Właśnie umarł papież Leon XIII…”.

            Choć mnie najbardziej interesowały Urle sprzed 111 laty, przeczytałem całą Kronikę. I gorąco ją polecam na długie, zimowe wieczory. Czasami warto cofnąć czas, chociaż na chwilę…

            Prośbę o pozwolenie umieszczenia tego fragmentu na mojej stronie wysłałem do pana Jacka Talikowskiego, mieszkającego w Australii. Otrzymałem odpowiedź pozytywną.

 

 Rozdział III

Urle

Urle, albo "Platforma Zamojskiego", bo tak się wówczas nazywał przystanek kolejowy, położone były nad rzeką Liwcem w pięknym, starym lesie sosnowym pełnym grzybów i jagód. Po prawej stronie toru kolejowego licząc od Warszawy, na tak zwanym "hrabskim", ojciec wynajmował na lato trzypokojowy domek z kuchnią i werandą, oparkaniony, z ogródkiem. Domki takie pobudowane zostały przez administracje ordynacji zamoyskiej, dla letników. Drewniane, kryte czerwoną dachówką, były nowe, czyściutkie, pachniały żywiczną sosną.

Już rano wyruszał z Warszawy wóz załadowany niezbędnym dla urządzenia mieszkania i pobytu sprzętem, a więc łóżkami, pościelą, kuframi z ubraniem, sprzętem kuchennym itp. Na wozie jechała z furmanem młodsza pomoc kuchenna, bowiem kucharka zostawała w mieście aby gotować ojcu.

Myśmy z matką po obiedzie wyjeżdżali koleją z dworca Terespolskiego, z Pragi. Muszę tu zanotować piękny zwyczaj, jaki matka moja wprowadziła. Kiedy już byliśmy spakowani i ubrani do drogi aby wyjechać na dwa miesiące z domu, przed samym wyjściem z mieszkania, matka szła do sypialni, klękała przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej i my dzieci razem z nią. Matka głośno odmawiała "Pod Twoją Obronę"; my za nią, z całą gorącą wiarą dziecięcą powtarzaliśmy w myśli: "ale od wszelakich złych przygód racz nas zawsze wybawić". Wiedzieliśmy, o co nasza matka prosi Matkę Boską - o to, żebyśmy wszyscy w zdrowiu powrócili pod nasz rodzinny dach na Elektoralnej. Z czasem, gdy dorośliśmy, zwyczaj ten ustał.

Kiedy jednak rodzice moi, już staruszkowie, jechali sami ostatnim razem do Naunheim, po powrocie z dworca z trwogą myślałam jak sobie poradzą w podróży - poszedłem do sypialni rodziców i przed tym samym obrazem zmówiłem na ich intencję "Pod Twoją Obronę".

Ale wracam do Urli. Już z okien wagonu roztaczał się widok pól i lasów jako zadatek, przedsmak, oczekujących nas w Urlach przyjemności, radość rozpierała nam piersi.

Po przyjeździe następowało rozpakowywanie, ustawianie. Nad każdym łóżkiem obrazek, na stoliczkach serwetki no i wybór gdzie kto będzie spał. Wreszcie pierwsza noc spędzona w cudownym powietrzu urlowskim.

Bracia moi zaraz od rana harcowali na rowerach i robili rekonesans w sąsiednich domkach, poznając rówieśników, przyszłych towarzyszy wakacji. Ja, jako najmłodszy, zostawałem z dziewczynkami i mademoiselle, z którą od rana wyruszaliśmy na spacer pełni planów i radosnego podniecenia.

Przez pełne dwa miesiące las, grzyby, jagody, krokiet, serso, w dni upalne kąpiel w Liwcu, przeróżne gry i zabawy. Dla starszych tenis na korcie, który młodzież sama zbudowała na polanie, przy której stał domek, w którym mieszkali wujostwo Schatzschneider a po drugiej stronie aptekarz p. Grabowski.

Pamiętam ten cudny dzień 2 sierpnia, dzień imienin matki - cóż to było za święto. Poprzedzały go narady, przygotowanie prezentów, obowiązkowo własnej roboty. Więc siostry w wielkiej tajemnicy przed Mamusią, haftowały jakieś serwetki, sachetki, malowały laurki i uczyły się powinszowań, a nasza kochana Matka udawała, że nic z tego nie widzi.

W dzień imienin, raniutko, weranda była już przygotowana. Pięknie wyprane i wyprasowane zasłony z białego płótna z czerwonym szlakiem już były założone, weranda umajona festonami plecionymi przez braci z liści dębowych, przetykanych georginiami, na stole nakrytym do śniadania wspaniały bukiet, pomiędzy słupkami werandy zawieszone lampiony japońskie, zawczasu przywiezione przez Julę z Warszawy, takie same lampiony rozwiesili chłopcy na drutach przeciągniętych od werandy do furtki ogrodowej.

Jeszcze wieczorem w wigilię imienin, podniecenie, powtarzanie wierszy, prasowanie sukienek, wstążek, trefienie loków itp. przygotowania.

A na drugi dzień, święto prawdziwe, niezapomniane święto, prawie takie samo jak Wielkanoc albo Boże Narodzenie. Ojciec przywoził z Warszawy tort, owoce, wina i piękny prezent dla Matki. Po złożeniu życzeń i uroczystym śniadaniu szliśmy wystrojeni z Julą i mademoiselle po gości na stację.

I znów śniadanie z gośćmi. Przed domem czekały już zamówione bryczki i całą kawalkadą jechaliśmy do pobliskiego Jadowa do kościoła /święto M.B.Anielskiej/ na sumę.

Tak uroczyście celebrowanego nabożeństwa, takich nabożnych westchnień i takiej ilości spalonego kadzidła jak w kościele jadowskim, już nigdy w żadnym kościele nie spotkałem. Chwilami cały główny ołtarz ginął przed oczami wiernych w kłębach kadzidlanego dymu. Ludzie kichali, kasłali, a staruszek ksiądz niczym pytia delficka, spokojnie intonował pieśń i na jego rumianej uśmiechniętej twarzy czytało się aprobatę tego kadzidlanego przepychu.

Po powrocie zastawaliśmy dalszych gości z Warszawy, przybyłych następnym pociągiem. Obiad podawany był w ogrodzie. Pamiętam te plecione z wikliny fotele, tak bardzo wywrotne na piasku.

Szczególnie uroczyście wypadały imieniny matki, kiedy przyjechał stryj Michał z Odessy z Mitkiem. Był liczny zjazd gości, zachowała się z tego obiadu w ogrodzie fotografia robiona przez kuzyna, Szczepana Schatzschneidera.

Wszystko było wówczas cudowne, wszystko, co tylko było związane ze świętem mojej Matki. Objedzeni słodyczami i szczęśliwi późnym wieczorem szliśmy spać

Kiedy wybudowano w Urlach, w lesie, kaplicę dla letników, już nie jeździliśmy do Jadowa. Ojciec podarował do tej kaplicy lampę przed Najśw. Sakrament, nie wiszącą jednak, lecz z uwagi na drewniany budynek, stojącą przed ołtarzem na metalowym trójnogu.

W czasie mszy na fisharmonii grał p. Rosochacki a wystrojone rzesze letników otaczały zewsząd kaplicę.

Pan Rosochacki, nauczyciel muzyki, pianista, przyjaciel młodzieży, jowialny gaduła, uczył nas brzdąców, piosenki: "kaczka pstra, dziatki ma, siedzi sobie na kamieniu, trzyma dudki na ramieniu, kwa, kwa, kwa, pięknie gra". Mieszkał pan Rosochacki na chłopskiem. W domu "Pod Lirą", jako, że u szczytu domu była przytwierdzona lira wycięta w drzewie. Prowadziła do niego od furtki dróżka obsadzona pnącą się na patykach, czerwoną fasolą. Pan Rosochacki miał pianino i udzielał lekcji, a poza tym wynajmował je na godziny do egzercytowania.

Moja siostra Julia, późniejsza Józefowa Sokolewiczowa była uczennicą profesora Michałowskiego, znakomitego szopenisty, lubiła p. Rosochackiego. Sama grała koncertowo na fortepianie,

Wieczorami zbierało się u nas grono młodzieży, entuzjastów muzyki romantycznej. Ojciec wynajmował dla Juli pianino na całe lato, dostarczała go firma z Warszawy, a ona bądź koncertowała, bądź akompaniowała do skrzypiec kuzynowi naszemu Lolkowi Schatzschneiderowi. Przychodziła Zosia Jakimowicz, późniejsza żona malarza Michała Borucińskiego, Stasia Wywijankowna, późniejsza żona Sylwina Jakimowicza, architekta, dyrektora departamentu Kultury i Sztuki, kuzyn nasz Hipolit Talikowski i inni. Przy otwartych oknach, w poświacie księżyca, upajano się muzyką Chopina, Schumana, Debusse,yego. Płynęły w noc dźwięki preludiów i nocturnów a ja i Genia w pokoju dziecięcym nie mogliśmy zasnąć, snując w rozbudzonej muzyką wyobraźni fantastyczne obrazy. Jadzia, jako starsza, już mogła asystować na tych wieczorach muzycznych.

W owych latach było jeszcze w Urlach stare kasyno, gdzie letnicy urządzali wieczory taneczne. My dzieci, uprosiliśmy matkę, by mimo późnej godziny, pozwoliła nam, pod opieką mademoiselle, pójść, popatrzeć.

Przez otwarte okna biło w leśną ciemnię światło lamp naftowych. Wirowały taneczne pary, prym wodził p. John i p. Firstowa. Ignacy Dygas, wówczas student weterynarii, popisywał się swoim pięknym głosem, już wtedy predystynowany na pierwszego tenora Warszawskiej Opery.

Tańczono kujawiaki, oberki, poleczki, lecz przede wszystkim upojne walce. Jula była w towarzystwie kuzynów /bracia, jako jeszcze uczniowie nie chodzili na te wieczorki/ tańczyła bardzo ładnie. Utkwił mi w pamięci taki oto abstrakcyjny popis taneczny: po środku sali, para tańczy walca. Wodzirej podaje tancerzowi koniec festonu uwitego z liści dębowych i kwiatów. Wirując bez przerwy, para tancerzy spowita zostaje, od stóp do głów w zieleń i kwiaty, po czym tańcząc w odwrotnym kierunku, odplata się z wieńca, którego koniec podają następnej parze. Takie oto pomysły miała ówczesna przeważnie akademicka młodzież.

Najbardziej ulubionym miejscem wieczornych spacerów młodzieży był plant kolejowy i most, odcinek od przystanku do mostu i z powrotem. Rozbrzmiewały pieśni chóralne i solowe jak: "Po nocnej rosie płyń wdzięczny głosie", "Dziewczę z buzią jak malina", "Choć burza huczy w koło nas weselmy bracia się", "Hej gwiazdeczko coś na niebie" i wreszcie najmodniejsza Karłowicza "Chylisz główkę na pierś białą".

Po kilku latach, po lewej stronie toru, pobudowano nowe kasyno, według planów Sylwina /Sylwka/ Jakimowicza, wówczas studenta Politechniki Warszawskiej. Była to sala otwarta tzn. pod dachem, na słupach bez bocznych ścian. Z tą salą już mnie żadne wspomnienia nie wiążą.

Ojciec spędzał z nami niedziele, przyjeżdżał już w sobotę po południu. Przywoził walizkę sprawunków zamówionych przez matkę i Julę i różne dobre rzeczy, zwykle koszyk owoców. W tych latach sprzedawano w owocarniach czereśnie, truskawki i morele w koszyczkach okrągłych plecionych z białej wikliny z pałączkiem i stożkowatą przykrywką, mieściło się w takim koszyczku 10 funtów owoców.

Zwykle po obiedzie, rodzice gawędzili w ogródku. Ojciec co roku zamawiał ogrodnika, który urządzał dookoła domu ogródek kwiatowy i rabatki, zaś wzdłuż parkanu sadził tytoń. Otóż ten tytoń, biało kwitnący, napełniał wieczorami ogródek bardzo miłym zapachem.

Wieczorem odświętna kolacja na werandzie. Na stole paliła się lampa naftowa albo dwie świece w lichtarzach ze szklanymi kloszami od wiatru. Oczy nam się kleiły do snu, ale żadne z nas nie chciało odejść od stołu, starsi tak ciekawie rozmawiali. Właśnie umarł papież Leon XIII, zastanawiano się kto będzie jego następcą, omawiano podawaną przez prasę niezwykłą procedurę konklawe.

Dokoła lampy zlatywały się ćmy, szczypawki i inne owady, bo dom stał otoczony zewsząd lasem. Niektóre owady wywoływały powszechny zachwyt, tak były oryginalne w budowie i zestawieniu barw.

Nazajutrz niedziela, rano kościół, przed obiadem kąpiel w Liwcu, ale przeważnie spacer. Ojciec miał pozwolenie na broń krótką, którą nosił przy sobie. Był to rewolwer systemu bębenkowego, z długą lufą 5-cio czy 7-strzałowy "Buldog". Nieraz na nasze prośby, ojciec szedł z nami nad Liwiec, gdzie rosły ogromne topole. Znaczyliśmy na topoli cel i ojciec doń strzelał. Huk był przerażający, celność nie szczególna, ale nasz zachwyt ogromny. Zbieraliśmy łuski wystrzelonych naboi, jak należne nam trofea.

Sielankowe wczasy Urli zakłóciły w pewnym stopniu niepokoje przedrewolucyjnego roku 1904. Spacery po moście zostały zabronione, na przyczółkach ustawiono posterunki wojskowe strzegące mostu. Możliwość wybuchu wojny rosyjsko-japońskiej była przedmiotem żywych dyskusji młodzieży i dorosłych.

Pojawiali się w Urlach jacyś tajemniczy ludzie o wyglądzie dekadenckim. Działacze rewolucyjni urządzali w tym czasie w Urlach zjazd letników. Nocowali w domkach, u nas też spał w pokoju chłopców młody człowiek. Okiennicy nie zamknął, na noc włożył pod poduszkę "prawdziwy" rewolwer. Chłopcy nasi byli dumni z dopuszczenia ich do tajemnicy, bo się przed nimi nie krył.

O świcie zapukali do okna towarzysze naszego delegata i razem udali się na punkt zborny, gdzieś w lasach.

Dla nas wówczas ruch ten nie miał charakteru klasowego, był raczej narodowo-wyzwoleńczy. Wszyscy im pomagali, bo to byli "nasi".

W niedziele wieczorem mężowie i goście do Warszawy odjeżdżali ostatnim pociągiem. Dzieciarnia koniecznie musiała odprowadzić na stację swoich tatusiów. Stąd na peronie był tłok niesamowity, gwar, padały słowa pożegnania i ostatnie zlecenia w rodzaju: "a nie zapomnij podlać kwiatków".

Kiedy pociąg ruszał ze stacji, na platformie ostatniego wagonu zapalały się ognie bengalskie, jeden czerwony, drugi zielony. To ojcowie pragnąc sprawić swoim pociechom jeszcze jedną przyjemność, kręcili zapamiętale tymi świecami kolorwymi, zataczając koła i esy floresy, dopóki nie zgasły. Wprowadzało to w zachwyt dzieci a miłe było dla wszystkich.

Syci wrażeń, zmęczeni, na wpół śpiący, wracaliśmy do domu przez ciemny las, przytuleni do matki i spragnieni łóżeczka.