Odsłony: 1732

LICEUM W ŁOCHOWIE WCZORAJ I DZIŚ

            Jakiś czas temu byłem w moim ukochanym Ogólniaku w Łochowie. Choć od mojej matury minęło ho, ho, ho, ile lat, idąc od stacji PKP w jego kierunku odczuwałem coś w rodzaju radosnego podniecenia połączonego z odrobiną niepokoju.

            Szedłem powoli wspominając dawne dni, gdy powiadano, ze Liceum nie jest w Łochowie, lecz w Budziskach. Istotnie, wtedy między nim, a stacją było puste pole z chyba dwoma domami. A dzisiaj? Wąska ścieżka zamieniła się w ulicę, a po jej obu stronach pobudowano domy. I z trudem udało mi się rozpoznać, które z nich już tam stały, gdy przed laty chodziłem tamtędy dwa razy dziennie przez ok. 960 dni.

            Tak więc idąc powoli i rozglądając się na wszystkie strony, szukałem śladów niedalekiej przecież przeszłości. Przeszedłem przez park, gdzie stała kiedyś stara drewniana szkoła, potem zamieniona w internat (gdy rozpoczynałem naukę nowa „tysiąclatka” była w budowie). Potem minąłem szkolne boisko, gdzie przeżywałem trudne chwile, gdyż biegi, skoki i rzuty były dla mnie katorgą nie do opisania. Mógłby coś na ten temat powiedzieć „wuefista” prof. Witul.

            Już Liceum było blisko, już je widziałem w całej okazałości, a serce biło mi tak, jakbym miał za chwilę klasówkę z matematyki. Niestety, nie zobaczyłem już drzewa przy szkole, które sadziłem razem z dyr. Krasuckim, a rosło jeszcze w 1984 roku, gdy było spotkanie absolwentów. Cóż, Liceum przebudowano, unowocześniono, zmieniono otoczenie. Trzeba iść z duchem czasu, ale jednak żal…

            Naukę w Liceum rozpocząłem w 1963 roku i udało mi się nie powtarzać żadnej klasy. Uważam, że było to spore osiągnięcie, gdyż poziom szkoły był wysoki (jest to moja ocena z perspektywy lat), a dochodziła do tego duża dyscyplina. Obecnie ucząca się tam młodzież może potraktować moje opowieści jak bajkę o Żelaznym Wilku. A przecież każda minuta spóźnienia do szkoły była odnotowana, nie było mowy o włosach chłopców wchodzących na kołnierzyk (a były to czasy Bitelsów). Kiedyś prof. Weinert pożyczył mi 7 zł na fryzjera. Dziewczyny miały jeszcze gorzej. Obuwie musiało być płaskie, spódniczka za kolana, a najlepiej fartuszek, uczesanie skromne (paź lub warkocz), już za „koński ogon” można było dostać uwagę. O biżuterii, makijażu, umalowanych paznokciach lub spodniach, żadna dziewczyna nawet nie śmiała pomyśleć. Tarcze z numerem szkoły musiały być mocno przyszyte do rękawa, a spacery po zmroku były dopuszczalne tylko w towarzystwie rodziców. Na straży tego „ładu i porządku” stał dyrektor Bogusław Krasucki, a jego prawą ręką była matematyczka, prof. Kornelia Elgass. Choć w zasadzie całe prawie całe grono profesorskie uczestniczyło w egzekwowaniu tej dyscypliny.

            Teraz jest zupełnie inaczej, o czym mogłem się przekonać zbliżając się do szkoły. Młodzież rozkrzyczana, kolorowa, a w budynku… rewia mody, makijaże, kolczyki i fryzury, zupełnie inny świat.

            Chciałbym iść z duchem czasu, ale dla mnie szkoła powinna być miejscem do nauki i tylko nauki. My nie mieliśmy „luzu” i złotej wolności, dyscyplina była przyczyną żalów, były przypadki odchodzenia do innych szkół, były płacze i złości. Ale za to wyrośliśmy, jak sądzę na porządnych ludzi, wielu absolwentów dostawało się na wyższe studia (dzienne, prawdziwe, dające wiedzę). Z mojej klasy wyszli lekarze, inżynierowie, oficerowie WP, prawnicy…

            W 1963 roku nie miałem wiele do powiedzenia i to Rodzice wybrali dla mnie Łochów. Tak się złożyło, że wraz ze mną trafił tam mój kolega ze szkolnej ławy z Podstawówki w Urlach Zdzisiek Ch. Razem zdawaliśmy coś w rodzaju egzaminu, a raczej rozmowy kwalifikacyjnej, razem zdaliśmy i razem trafiliśmy do klasy VIIIb. Razem też zdaliśmy maturę, choć już nigdy nie siedzieliśmy w jednej ławce.

            Egzamin pamiętam bardzo dobrze, szczególnie z języka polskiego. Egzaminatorem był prof. Zbigniew Waszczyński (uczył francuskiego, ale znał chyba połowę europejskich języków, z martwą łaciną włącznie). Ponieważ zawsze lubiłem czytać i już w szkole podstawowej przeczytałem przynajmniej 25% tzw. literatury klasycznej od razu rozmowa zeszła na książki. Niestety początkowo pytany o sierotkę Marysię i naszą szkapę trochę się plątałem. Dopiero gdy padło pytanie o ulubione lektury, mogłem się wykazać. Powiedziałem prawdę: „Trylogia” Henryka Sienkiewicza i „Pies Baskerville,ów” Artura Conan Doyla. Zdałem śpiewająco, choć pod koniec pułkownik Kuklinowski pomylił mi się ze starym Kiemliczem. Potem poziom matematyki sprawdzała prof. Bożena Pilkiewicz i w ten sposób stałem się licealistą.

            Pamiętam komplet nowych książek zakupionych w liceum i moje przerażenie ich treścią, szczególnie jeśli chodzi o matematykę i fizykę. Jak wspominałem poprzednio, początki były trudne. Moje trzy kule u nogi – matematyka, fizyka i wf, o mało co nie spowodowały rozwodu z Liceum. Ale ponieważ takich „orłów” było pół klasy, a z przedmiotów humanistycznych byłem niezły, jakoś ten kryzys przetrwałem.

                                  Chłopcy z mojej klasy. Od lewej: Kazik, Janusz, Mietek, Andrzej, Piotrek,

                                       Waldek i ja. Brakuje w zasadzie tylko Zdziśka i dwóch Staśków.

            Dzisiaj szanuję wszystkich moich nauczycieli z Liceum, może z jednym wyjątkiem, ale wtedy, szczególnie przed klasówką (która nie była zapowiadana tak jak teraz i jeszcze z podaniem tematu) nie życzyłem im dobrze. A więc, gdy dzisiaj wspominam prof. Marię Murawską, polonistkę, widzę wyraźnie, że to Ona pomogła mi jeszcze bardziej polubić literaturę piękną (często napominała mnie: „pamiętaj, nigdy nie zaczynaj zdania od a więc”). A ponieważ nie zamęczała nas gramatyką, do dzisiaj nie wiem czy się różni przysłówek od przyimka. Dyrektor, prof. Bogusław Krasucki, surowy, oschły, powiedziałbym, despotyczny i niedostępny uczył mnie propedeutyki filozofii, ale nie nauczył z winy obu stron. Niejednego ucznia przechodziły ciarki, gdy się uśmiechał. Ale gdy się uśmiechała matematyczka, prof. Kornelia Elgass, było jeszcze gorzej, szczególnie, że miała wielkie czarne oczy, które dziś określiłbym jako piękne. Dla ucznia, który nie umiał była bezlitosnym egzekutorem, a zdarzało się nieraz, że ten przygotowany do lekcji pod bacznym spojrzeniem profesorki, plątał się i stał jak sparaliżowany. Zdarzyło się to mojemu koledze z ławki, Piotrowi N, który chciał sobie poprawić ocenę na koniec roku i wykuł „na blachę” koło trygonometryczne. Szło mu bardzo dobrze, aż do momentu gdy prof. Elgass spytała się niewinnie: „jesteś tego pewien?”. I Piotrek już nie był pewien, zapomniał nie tylko o kole trygonometrycznym, ale także jak się nazywa. Taką siłę miała prof. Elgass, która jak już wspomniałem, tępiła wszystkie ślady kobiecości u dziewcząt. Nic się nie dało przed nią ukryć, ślad po pierścionku czy poniedziałkowy zapach sobotnich perfum równał się odpowiedzi przy tablicy, a tam naprawdę trzeba było umieć. Ale skłamałbym okrutnie, gdybym dzisiaj z czystym sumieniem potępiał takie postępowanie. Może nie było to takie złe, liceum uczyło, ale także wychowywało. Uczniowie przystosowali się do tej atmosfery (nie wszyscy, ale większość). Niejeden uczeń zmienił się w trakcie nauki. Jeden z moich kolegów, Bogdan C. wagarował, miał dwóje od góry do dołu i powtarzał VIII-ą klasę, a potem aż do matury był prymusem. Podobno skończył prawo. Czy dzisiaj jest to możliwe?

            A wracając do prof. Elagass trzeba oddać Jej sprawiedliwość, bo była sprawiedliwa jak mało kto. Uczeń, który był przygotowany do lekcji, nawet najgorszy w klasie, nawet dziewczyna z przekłutymi uszami – dostawali piątkę. A prymus, który nie umiał – dwóję i jeszcze został okrutnie zbesztany. Dzięki temu i mnie, uczniowi z matmy słabemu, zdarzyło się parę razy dostać piątkę.

            O pozostałych nauczycielach i licealnych przygodach napiszę wkrótce.