Odsłony: 1398

Koniec świata

 Zbliża się koniec świata. Niektórzy nawet podają dokładną datę: 21 grudnia 2012 roku. Dzień ten jest wzięty z kalendarza Majów, którzy wyznaczyli jakieś sobie tylko znane kryteria „końca świata”, który ma się charakteryzować „wielkim ruchem ziemi” Zresztą u nich dosłownie mówi się o końcu Słońca. Tylko że tych końców to już było cztery, a teraz zbliża się piąty. Być może chodzi nie o dosłowny koniec świata, tylko o koniec jakiejś epoki, cywilizacji. A poza tym skoro Majowie przewidzieli kres naszego świata, to dlaczego nie przewidzieli rzeczywistego końca swojego państwa?

 

            A koniec świata rzeczywiście się zbliża. Od chwili powstania jakieś 4,5 miliarda lat temu, powoli zbliżamy się do zagłady. Z badań naukowych wynika wszakże, że nie nastąpi to tak prędko i na pewno dokładnej daty nie da się wyznaczyć. W tej chwili istnieją dwie wersje końca świata. Pierwsza zakłada, że Słońce wypali się. Przez 4,5 miliarda lat Słońce zwiększyło swój promień od 8 do 12%, oraz jasność o ok. 27%. Zawartość wodoru w jądrze młodego Słońca wynosiła ok. 73%, obecnie już tylko 40%. Gdy zapasy wodoru wyczerpią się, co nastąpi za mniej więcej kolejne 5 mld lat, Słońce zmieni się w czerwonego olbrzyma i prawdopodobnie pochłonie trzy najbliższe sobie planety (Merkurego, Wenus i, niestety, Ziemię). Po około miliardzie lat odrzuci zewnętrzne warstwy i będzie zapadało pod własnym ciężarem przeistaczając się w białego karła. Biały karzeł to taka mała gorąca kula, mniej więcej o wymiarach Ziemi. Według hipotez, przez wiele miliardów lat będzie stygło, aż stanie się czarnym karłem. Czarny karzeł to taka mała zimna kula, mniej więcej o wymiarach Ziemi. Tłumacząc to na ludzki język, Słońce to taki kocioł centralnego ogrzewania. Tyle tylko, że korzysta cały czas z własnych zapasów paliwa i nie trzeba podkładać. Polega to wszystko na powstawaniu helu z wodoru, przy czym wyzwalają się ogromne temperatury, które do nas docierają w postaci promieni słonecznych. Gdyby Iran wiedział jak to się robi, to już byśmy chodzili w turbanach. Ten kocioł wypala się od środka i stopniowo zbliża się do warstw wierzchnich. A to z kolei spowoduje zwiększenie rozmiarów naszej gwiazdy. A dalej to już wiadomo, za 5 miliardów lat na Ziemi będą same słoneczne dni… Reakcje termojądrowe, które nastąpią później, przemienią hel w węgiel, ale ród ludzki raczej tego oglądać nie będzie. A szkoda, bo nareszcie będzie węgla pod dostatkiem i to za darmo.

Druga wersja końca świata daje cień szansy na przetrwanie Ziemi, niestety jest czasowo bliższa. Otóż za ok. 3 mld lat nastąpi zderzenie naszej galaktyki czyli znanej wszystkim Drogi Mlecznej z galaktyką Andromedy. Tutaj trzeba trochę podejścia naukowego, ale postaram się wytłumaczyć wszystko językiem zrozumiałym. To, co widzimy na nocnym, pogodnym niebie, to zaledwie maleńka cząsteczka Wszechświata. Naukowcy co prawda spierają się, co do jego wielkości, ale jeśli nawet przyjmiemy tą dolną granicę, to i tak nie jesteśmy stanie wyobrazić sobie jego ogromu. Do Słońca mamy z Ziemi prawie 150 mln kilometrów. Ale gdybyśmy liczyli wielkość Wszechświata w kilometrach wkrótce zabrakłoby nam miejsca w pamięci komputerów. Dlatego powstały lata świetlne (o których wspominałem), czyli odległość jaką światło przebywa w ciągu roku, a światło płynie 300 000 km na sekundę. Gdy się tak wpatruję w ogrom odległości roku świetlnego, czuję się jak pijane dziecko we mgle. Galaktyka ( nie zagłębiam się w typy galaktyk, zostańmy przy naszej) przypomina kształtem dysk o poszarpanych brzegach i zgrubiałym środku. Średnica tego dysku wynosi 100 000 lat świetlnych, a grubość 12 000. My jesteśmy dosyć blisko (!) jądra galaktyki, bo ok. 27 000 lat świetlnych. Naukowcy ubolewają z tego powodu, woleliby by Układ Słoneczny był albo dalej albo bliżej środka. Ale chyba będą się musieli z tym pogodzić, oczywiście do chwili zderzenia z Andromedą, bo wtedy wszystko się przemiesza.

Ale to wszystko pikuś w porównaniu z całym Wszechświatem, którego wielkość ocenia się na 93 miliardy lat świetlnych. Co jest dalej za Wszechświatem uczeni nie wiedzą, ale myślą, że się dowiedzą. Są tacy, co uważają nasz Wszechświat za jeden z wielu, a inni twierdzą, że za Wszechświatem nie ma nic. Niestety definicja słowa „nic” jest jeszcze niesprecyzowana, chociaż my, Polacy już od dawna wiemy co to jest „nic” – to jest ćwiartka na trzech.

            Tak jak my kręcimy się wokół Słońca, tak cały Układ Słoneczny kręci się wokół jądra Drogi Mlecznej. Przy tych ogromnych odległościach, to kręcenie odbywa się po tak ogromnej orbicie, że jeszcze nikt jej nie obliczył. Być może zresztą, że kręcimy się spiralnie, to znaczy z każdym obrotem zbliżamy się albo oddalamy od środka. Niemniej mądrzy ludzie obliczyli, że cały Układ Słoneczny pędzi z szybkością 268 km/ sek. Inne układy, tzn. gwiazda + krążące wokół niej planety też krążą szybko, ale z inną prędkością, toteż od jednych się oddalamy, a do innych zbliżamy. Wciąż jednak nie ma szans byśmy taki sąsiedni układ zobaczyli gołym okiem z bliska, zresztą może to i lepiej. Ile dokładnie jest tych układów w naszej galaktyce nie wiadomo i nigdy nie będzie wiadomo. Uczeni, którzy biorą pieniądze za liczenie gwiazd określają ich liczbę na 200 – 400 mld. Ponieważ nie jesteśmy w stanie sprawdzić ich obliczeń, musimy im uwierzyć na słowo. Nawet przyjmując tę mniejszą liczbę, zaczyna mnie boleć głowa. We Wszechświecie galaktyk podobnych do naszej i Andromedy jest więcej. Tu znowu uczeni się spierają co do ich liczby. Jedni twierdzą, że ok. 10 000 000, a inni, że nawet 1 000 000 000 000! Jeśli to wszystko prawda, to zamiast badać kosmos, lepiej się wziąć za jakieś pożyteczne zajęcie, czyli po prostu iść na piwo. Z jednego i drugiego zajęcia jest tyle samo pożytku, z tym, że to drugie jest przyjemniejsze. Albo badajmy tylko to, co mamy blisko czyli Układ Słoneczny i najbliższych sąsiadów. Ten najbliższy sąsiad galaktyczny to galaktyka Andromedy i ona się do nas zbliża. Do jakichś zderzeń gwiazd czy planet raczej nie dojdzie ze względu na te ogromne odległości i będzie to raczej przenikanie. Ale zaburzeń grawitacji należy się spodziewać i to może być początkiem naszego końca.

Albo po prostu jutro walnie w nas jakaś bliska asteroida, które astronomowie nie zauważyli, bo patrzyli akurat w głąb Wszechświata. I już nie trzeba będzie czekać 3 czy 5 miliardów lat. A co może wyniknąć z takiego walnięcia napiszę następnym razem, jeżeli oczywiście zdążę…