Marzec 1968 czyli co by było gdyby…

           

Nie da się ukryć, że w ciągu ostatnich kilkunastu lat wielu ludzi porobiło oszałamiające kariery, zarabiając przy tym ogromne pieniądze. W zasadzie ludzie ci niczym specjalnym się nie wyróżniali, tyle, ze nie lubili Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Ale mało kto ją lubił, a młodzi ludzie, bo to o nich przede wszystkim piszę, z zasady nie lubią żadnej władzy. 

Jeżeli założylibyśmy, że PRL istnieje w dalszym ciągu (niektórzy twierdzą, ze tak jest w istocie) to pominąwszy SLD z jej liderami na czele, pozostałe osobistości świata polityki i ekonomii byłyby nam nieznane. No, może czasem w sprawozdaniu z sali sądowej mignął by mec. Jan Olszewski albo nieżyjący już prof. Bronisław Geremek na posiedzeniu Polskiej Akademii Nauk, może gdzieś ktoś jeszcze, kto nie przychodzi mi teraz do głowy. Pozostali pracowaliby w stoczniach, kopalniach, hutach i szkołach, jako przeciętni nauczyciele. Niektórzy być może w milicji i SB.

Cała ta historia moim zdaniem, zaczęła się w marcu 1968 roku. Nie mam na myśli historii oporu wobec komunistycznych władz, jedynie historię tych ogromnych karier. Nie da się ukryć, że na Uniwersytecie Warszawskim istniała jakaś organizacja „anty”, ale na pewno nie należeli do niej wszyscy studenci, którzy w ten pamiętny dzień wyszli na Krakowskie Przedmieście. Ale wobec ORMO-wca i ZOMO-wca z metrową pałą wszyscy byli równi, nawet przechodnie spieszący na randkę lub do kina (tak się składa, że coś o tym wiem).

Wyobraźmy więc sobie takiego „przypadkowego faceta”, który z bukietem w ręku sunie na spotkanie do „Telimeny” (to była modna w tamtych latach kawiarnia w Warszawie) i idąc robi sobie plany na wieczór, a może nawet na całe życie i nagle dostaje się w dziki tłum studentów pędzonych przez jeszcze dzikszy tłum milicjantów. Gubi bukiet, usiłuje coś wytłumaczyć gorylowi w mundurze, dostaje parę pał, ale jeszcze udaje mu się uciec. Ucieka wraz z tłumem w stronę Placu Zamkowego, ale tam jest aż niebiesko od mundurów, zawraca więc i skręca w Bednarską, przewraca się, bo stromo i ślisko, a tam na dole czekają już na niego opiekuńcze ręce władzy ludowej, które masują mu plecy, a potem pakują do „suki” (nie wiem czy teraz taki duży policyjny samochód też się tak nazywa). Wiozą go niedaleko, przeprowadzają przez „szpalerek”, a następnie trafia do przepełnionej celi pełnej wystraszonych i płaczących dzieciaków. Potem jest przesłuchanie, dostaje pałą na dobry początek, podaje swoje dane, a na pytanie, co robił w studenckiej awanturze skoro nie jest studentem, mówi prawdę. Znowu pałowanie, ale już ostatnie, bo przesłuchującemu go oficerowi MO wydaje się, że złapał jakiegoś prowodyra z zewnątrz, może nawet agenta CIA z wrażej Ameryki. Wsadzają go do pojedynczej celi, a w domu robią mu rewizję i c o ś znajdują. Może książkę Orwella „Rok 1984”, może dzieła Lenina w ubikacji albo chociażby amerykański „świerszczyk”. Facet jest załatwiony. Wyrzucają go z pracy, co i raz jest wzywany, śledzony, wreszcie trafia na podobnego sobie osobnika. Robią im zdjęcia, a dwóch ludzi to już ORGANIZACJA! W ten sposób „zarabia kilka kalendarzy pudła”.

I tak się męczy aż do roku 1980, gdy HISTORIA stawia go na piedestał. Potem jeszcze internowanie, jeszcze jakaś odsiadka, Okrągły Stół i …

Szedłem wtedy od Marszałkowskiej w kierunku Krakowskiego Przedmieścia. Gdyby milicja zamknęła Świętokrzyską kwadrans później mógłbym zrobić taką karierę, że Nikodem Dyzma przy mnie wysiada.