MOJA MATURA – ŁOCHÓW 1967

 

            Jest maj 2012 roku. Czas matur, a więc przypomina mi się moja sprzed 45 lat (niemożliwe, a jednak prawdziwe!). Jak żywa staje mi przed oczyma odświętnie udekorowana sala gimnastyczna i siedzący pojedynczo przy stolikach zdenerwowani abiturienci. Tylko kilku prymusów zachowuje stoicki spokój, a reszta jest pełna obaw.

            Nie należałem do orłów z przedmiotów ścisłych, toteż egzamin z matematyki był dla mnie tym, czym dla grzesznika jest Sąd Ostateczny. Mógł mnie uratować tylko cud, szczególnie, że kilka tygodni wcześniej miało miejsce wydarzenie, które nie dodało mi otuchy…

            Tego dnia lekcje zakończyły się trochę wcześniej. Niestety, w tamtych czasach pociągi nie kursowały tak często jak teraz i okazało się, że my, dojeżdżający, zarówno od strony Małkini jak i Urli, mamy kilka godzin czasu. Na dworze była wiosenna plucha, więc trzeba było poczekać w szkole (szwendanie się po Łochowie było zresztą źle widziane). Ze względu na zbliżającą się maturę mogliśmy wziąć się za naukę, ale wtedy żadnemu z nas nie przyszło to do głowy. Tak więc siedzieliśmy na stolikach dyskutując o wszystkim i o niczym, jak ognia unikając tematu MATURA, aby nie psuć sobie humoru.

            O ile pamiętam, to Mietek pierwszy rzucił we mnie gąbką do wycierania tablicy. Ponieważ się uchyliłem, dostał nią ktoś inny i rzucił w Mietka. Mietek znów rzucił i przez następne kilka minut wydzieraliśmy sobie gąbkę z rąk, nie żałując przy tym gardeł. Gdy gąbka spadła na podłogę, rozpoczął się chaotyczny mecz piłkarski (gąbka „robiła” za piłkę) – każdy z nas stanowił własną drużynę piłkarską i grał przeciwko pozostałym. Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy i nietrwała gąbka rozleciała się na kawałki. Ale już połknęliśmy sportowego bakcyla i „pożyczyliśmy” gąbkę z sąsiedniej klasy. Tym razem jednak podeszliśmy do sprawy poważnie i systematycznie. Ostatecznie mieliśmy już po 18 lat, a Janek nawet więcej. Aby gąbce zapewnić dłuższą żywotność, Zdzisiek z Mietkiem obwiązali ją sznurkiem (wisiał sobie przy zasłonach i służył do pociągania). Taka obwiązana gąbka była twarda i wyglądała jak baleron. Następnie zostało wytyczone boisko przy tablicy. Jedna bramka stanęła przy drzwiach, a druga przy oknie. Bramki były takie bardziej hokejowe, ich światłem była przestrzeń między nogami stolika oraz między podłogą, a jego blatem. Drużyny wyznaczyliśmy z łatwością, bo Mietek z Jankiem byli z Małkini, a Zdzisiek i ja z Urli. Piotrek z Ostrówka został sędzią głównym (na bocznych zabrakło kandydatów). Zasady gry były proste, a zarazem nowatorskie, gdyż w każdej drużynie był tylko jeden zawodnik w polu i jeden na bramce. W drugiej połowie mieli się zamienić pozycjami, ale do tego już nie doszło…

            Jak na prawdziwym meczu nastąpiło losowanie stron i bramkarzy. Zostali nimi Mietek i Zdzisiek, a Janek i ja w polu. Zdzisiek stanął w bramce naprzeciwko drzwi, a Mietek tyłem do nich, co ma w tej opowieści pewne znaczenie.

            Sędzia gwizdnął na palcach (z braku gwizdka) i mecz się rozpoczął. Pierwsze minuty były mało ciekawe, gdyż zablokowaliśmy „piłkę” jak to potem robił Smolarek. Potem Janek zagrał ciałem, niezbyt przepisowo, ale sędzia nie zdążył gwizdnąć, bo udało mi się wybić piłkę na aut. Sędzia oczywiście nie miał chorągiewki (były zamknięte w magazynie i wydawane tylko na 1 Maja) więc ryknął: „auut! auuut!”, ale Janek udał głuchego i ślepego zamierzając strzelić gola z piłki znajdującej się poza boiskiem. Zanim zdążyłem się zorientować co się dzieje (były to ułamki sekund), Janek znalazł się sam na sam z bramkarzem czyli Zdziśkiem. Mietek by Jankowi dodać otuchy, wrzasnął: „strzelaj, koleś, strzelaj!”…

            I w tym momencie nastąpiły wydarzenia, których nikt z nas nie przewidział. Widzę to jakby to było wczoraj – Janek strzelający na bramkę, Zdzisiek gotowy do obrony strzału, rozgorączkowany Mietek, Piotrek z otwartymi ustami i przerażeniem w oczach i ja, zamieniony w słup soli… Bo oto w tym właśnie momencie bezszelestnie otworzyły się drzwi, a w tych drzwiach stanęła jak Nemezis surowa pani profesorka Kornelia Elgass, nasza matematyczka. Na początek powiedziała tylko jedno słowo, ale z jaką intonacją: ma-tu-rzy-ści… Potem pokiwała głową pewnie biadając nad naszym stanem umysłowym, a na zakończenie dodała: „porozmawiamy jutro”.

            Rzeczywiście nazajutrz mieliśmy ciężką przeprawę i jeszcze jakiś czas stawiano nas za wzór nie do naśladowania. Profesorka „dołowała” nas w najmniej oczekiwanych momentach i trochę na to zasłużyliśmy. Bo istotnie szczytem głupoty jest rozgrywanie meczu w jednej klasie, gdy w tym czasie w sąsiedniej odbywają się korepetycje w matematyki. Jakoś o tym żaden z nas nie pomyślał.

            A jeśli chodzi o maturę, to poszła mi nadspodziewanie dobrze (jednak zdarzył się cud). Na pisemnym z matematyki jedno zadanie spisałem z przelatującej koło mnie ściągawki, drugie rozwiązałem samodzielnie i zacząłem rozwiązywać trzecie, ale skończył się czas. Chyba też było dobrze, bo pod koniec stanęła nade mną profesorka Elgass i powiedziała: „no, no”. Polski zdałem na piątkę, historię i geografię na czwórki, z języka byłem zwolniony jako „czwórkowy”. Podobno byłem w pierwszej dziesiątce tych co zdali, a miałem takie obawy…

            Wy tegoroczni maturzyści trzęsiecie się ze strachu, ale to dobrze, bo ileż będzie potem radości, gdy opuścicie mury szkoły ze świadectwem dojrzałości w ręku.

            P.S. Jednak Janek zdążył strzelić na bramkę, bo jak wspomniałem, był odwrócony tyłem do drzwi, ale Zdzisiek w tej ekstremalnej sytuacji zdołał instynktownie obronić. Wynik tego meczu – remis 0:0, ale chyba ze wskazaniem na panią Elgass…

          

    A oto bohaterowie tych wydarzeń: drugi z lewej - Janek, trzeci - Mietek, piąty - Piotrek i pierwszy z prawej - ja.

        

     Ponieważ na pierwszym zdjęciu nie ma Zdziśka, oto on - pierwszy z lewej         

To zdjęcie chyba było robione jesienią (opadłe liście) 1966 roku na placu obok starej szkoły. Obok Zdziśka od lewej stoją: Andrzej, Waldek, Piotrek, Alicja, Antek, ja, Anna (głowy nie dam), Kazik, Mietek i zasłonięty Stasiek.